27 sierpnia 2016

polskie wątki w islandzkich teledyskach

Polacy są najliczniejszą mniejszością narodową na wyspie, powoli wchodzimy do miejscowego folkloru, to już nie tylko Prince Polo (czy strzelanie do ludzi na Breiðholcie). Pokażę wam polskie wątki w teledyskach islandzkich artystów i nie są to jacyś offowi muzycy tylko sam top :)

Retro Stefson - Skin

ten utwór to aktualny numer jeden na islandzkich listach przebojów. Teledysk kręcony w Eyrarbakki, wiosce znanej na Islandii głównie z największego na wyspie więzienia.


2:42
1:06


Sturla Atlas - San Francisco

kręcony głównie w Kópavogur, m.in pod polskim sklepem znanym Polonii jako "U Dziadka", sklepik prowadzi Islandczyk -  Jón, który zaczynał od stoiska z polskimi sokami na Kolaportidzie, a teraz ma taki trochę garażowy sklep w przemysłowej dzielnicy  Kópavogur.


1:06


Gus Gus - Thin Ice

kręcony na Breiðholcie - blokowisku na wzgórzu na przedmieściach Reykjavíku, czasem trochę na wyrost nazywanym polską dzielnicą, część scen w polskim sklepie (poczytajcie tablicę ogłoszeń)


0:48
1:02

Low Roar - Breathe In (ft. Amiina)

a to już niemal 100% polski teledysk. Gra w nim Rafał Szczerbowski, właściciel Soundvík.



Úlfur Úlfur - Brennum Allt 

na koniec przebój zeszłego roku, nie ma jakiś oczywistych polskich wątków, ale chłopcy chociaż są z dalekiego Sauðárkrókur, zdecydowali się nakręcić go na Breiðholcie. Możecie sobie pooglądać "polską dzielnicę" w całej okazałości.


11 lutego 2016

"HFJ" photobook tacierzyński

Rzadko piszę tu ostatnio, a jeszcze rzadziej o swoich projektach. To nie znaczy, że nic się nie dzieje, wszystko powoli idzie do przodu. Jestem strasznie wolnym fotografem i raczej nie czuję wielkiego parcia żeby coś robić na siłę, aktualnie jestem bardzo zaangażowany w projekt na temat islandzkich ognisk noworocznych, na ich fotografowanie poświęcam rocznie jakieś 2 godziny, myślę, że za dwa lata będzie gotowy. Projekt amerykański (o Rusinach) wymaga pewnie jeszcze jednej wycieczki... co najmniej, jak ostatnio tam byłem to zrobiłem tylko jeden film, 12 klatek, z czego może trzy sensowne.

Od ponad dwóch lat jestem ojcem i do tego domowym kogutem. Jak prawie każda  mama i nie każdy tata w Polsce wie dziecko zajmuje 99% twojego czasu. Na początku jedyny ciepły posiłek, na który możesz liczyć to taki podgrzewany w kuchence mikrofalowej bądź zalewany wrzątkiem itd (oszczędzę wam, to nie jest blog parentingowy). Po jakimś czasie zaczynasz sobie zdawać sprawę, że zmieniasz się w bezmyślną maszynę do karmienia i zmieniania pieluch, a jedynym twoim życiowym dążeniem jest wyspać się.
W tym momencie pojawia się wielka chęć zachowania siebie, jakiejś niezależności, zrobienia czegoś co sprawi, że dni przestaną wyglądać identycznie, wyłamania się z rutyny.



Tak powstał mój hafnarfjordzki photobook. Trochę z musu hafnarfjordzki. Mój promień działania skrócił się do zasięgu wózka z małym berbeciem. Wcześniej, mimo że mieszkam tu już 8 lat, a przedtem przyjeżdżałem tu do pracy z Reykjavíku, znałem Hafnarfjörður tylko z okna samochodu. To chyba właśnie pierwsze zdziwienie, które dotyka przyjezdnych - na ulicach absolutnie nie ma ludzi. Miejscowi wszędzie poruszają się samochodami, gdy widzą pieszego zwalniają, by przyjrzeć się kto zacz. Nawet na takie spacery bez celu jeździ się tu samochodem, ot rundka do portu zobaczyć przez szybę jak trawlery rozładowują połów, na główną ulicę nie wysiadając z samochodu popatrzeć na sklepowe wystawy, dwa kółka wokół ronda i do domu. Nie wiem czemu, ale dosyć szybko udziela się to też emigrantom takim jak ja.


Ale właśnie dzięki temu mogłem spojrzeć na swoje miasteczko świeżym okiem, coś co rzadko wychodzi ludziom chcącym opowiedzieć o miejscu, w którym mieszkają od lat. Zacząłem od zdjęcia, które pewnie nie będzie zrozumiane przez ludzi spoza miasta.


To pierwsza rzecz, którą widzą ludzie przyjeżdżający do nas od strony Krýsuvíku, latarnie uliczne po środku zarośniętego mchem pola lawy. Tuż przed islandzkim kryzysem, miasto z myślą o przyszłym rozwoju zbudowało całą infrastrukturę pod przyszłe inwestycje, powstała cała siatka ulic oświetlonych latarniami, która wbija się w pola lawy otaczające nasze miasteczko od południa i wschodu. I stoi to sobie tak nieruszone już prawie dziesięć lat.


Na następnych stronach wymarłe ulice i samochody, samochody, samochody. W Hafnarfjörður jest więcej zarejestrowanych samochodów niż dorosłych mieszkańców. Te z moich zdjęć w większości jednak są już wyrejestrowane. Myślę, że to koszt pracy mechanika (na polskie coś koło 200 zł za godzinę) sprawia, że samochody są tu znacznie szybciej porzucane niż w Polsce, w pewnym momencie naprawa starego rzęcha jest już po prostu nieopłacalna. Trzyma się go jeszcze na ulicy, może ktoś kupi kto chce przy nim podłubać, może samemu się przy nim pogrzebie, gdy przyjdzie lato, jednak najczęściej po paru miesiącach policja odholowuje wrak na miejski szrot.


Kończę tą wycieczkę przez miasto i pory roku, widokiem który wita większość ludzi przybywających na Islandię, Hafnarfjörður to pierwsze miasto, do którego się wjeżdża od strony międzynarodowego lotniska w Keflavíku, najpierw jest wielka huta aluminium, za nią pole golfowe, a potem to:


Książkę zatytułowałem po prostu "HFJ", to skrót którego używa się żeby nie pisać całego Hafnarfjörður, analogicznie Reykjavík to RVK, Garðabær to GBR, Kópavogur to KOP... Podpisałem się tylko imieniem, na początku było imię i nazwisko, ale to tak dziwnie wyglądało, tak rzadko posługuję się swoim nazwiskiem mieszkając od lat w kraju, w którym prawie wszyscy mają tylko imiona (tak tak, islandzkie książki telefoniczne są ułożone według imion). Miejscowi posługują się patronimikiem (imieniem ojca) bądź nadają sobie przydomek, ale Magnusów, Baldurów  czy Thorów jest jak mrówek, ja nie muszę.

Technicznie

Nie jestem z tych fotografów, którzy mówią, że sprzęt, którym robią zdjęcia nie ma dla nich znaczenia. Ja muszę z aparatem czuć się dobrze i nie chodzi o jakiś snobizm, Leica mi zupełnie nie leży za to stara Konica czy Pentax bardzo. Pamiętam gdy kupiłem Hasselblada, mój pierwszy aparat, który nie był kompromisem (między chcieć a móc ;), boże, rozkładałem go i składałem, naciągałem, pstrykałem, nie mogłem się nadziwić, że to wszystko sprężyny i kółka zębate, żadnej baterii, jak szwajcarski zegarek. Moim naturalnym środowiskiem jest jednak kamera 8x10 (no bo nie powiem przecież że "najlepiej mi leży w ręku"). Robię zdjęcia statyczne, geometryczne, nie dla mnie autofokusy, pomiary ttl, ja mam czas pochodzić ze światłomierzem.
W tym projekcie nie mogłem sobie oczywiście pozwolić na ciągniecie za sobą walizy z kamerą, zacząłem z Hasselbladem, ale i tu dałem sobie spokój, mały dawał się uśpić tylko na spacerach, a drzemki miał dwugodzinne... wyglądałbym jak Quasimodo gdybym tak z ciężką torbą zasuwał codziennie pchając jeszcze wózek. Zdjęcia robiłem więc bezlusterkowcem Pentax K-01, taki śmieszny aparat produkowany krócej niż rok (sic!), lubię go bo wygląda jak cegła i nie gubi się w dłoni jak większość cyfrowych bezlusterkowców. Matryca APS-C więc wyżej photobooka nie podskoczę, wystawy z tego nie będzie.


Odbiór

Muszę powiedzieć, że już widząc ją drukarni zrobiłbym tą książkę inaczej. Przede wszystkim za dużo zdjęć i za duży rozrzut tematów, zamiast skupić się na jednym niepotrzebnie chciałem chyba dotknąć wszystkiego. A z drugiej strony tyle zdjęć odrzuciłem  i teraz myślę, że powinny tam się znaleźć. Chyba dlatego już po zrobieniu książki człowiek powinien natychmiast przestać o niej myśleć.


Znajomi mówią że im się podoba ;) (jesteście kochani)

A jeśli chodzi o nieznajomych to parę zdziwień. Pierwsze: na Islandii moją książkę kupiło znacznie więcej osób z Reykjavíku niż z  Hafnarfjörður. Drugie: książkę kupiło znacznie więcej osób spoza Islandii. USA, Wielka Brytania, Niemcy, Austria i przede wszystkim Francja. Czemu Francja, nie mam pojęcia, może to ten Citroën i kogut na okładce?


Self publishing i self distributing bardzo przybliża do odbiorcy. Przyznam wam się, że mam notesik, w którym zapisuję do kogo która książka trafiła (wszystkie egzemplarze są numerowane). Dzięki temu wiem mniej więcej kto zamawia - nie licząc lokalsów niemal sami fotografowie i to niektórzy tacy, że aż mi głupio, choć z drugiej strony bardzo podbudowuje, że tacy mistrzowie uznali, że moja książka warta jest wyciągnięcia tych paru euro z kieszeni.


Na pewno będę wydawał w przyszłości swoje prace w tej formie choć pewnie w mniejszym nakładzie (może 50 egz?) i takie bardziej osobiste. Chciałbym mieć kontrolę nad całym procesem, introligatorstwo to nie jest czarna magia i naprawdę fajne rzeczy można zrobić samemu. Myślę, że to najlepsza forma prezentacji swojej pracy, kiedyś myślałem, że internet jest idealny, czasem jakieś moje rzeczy są w parę dni sherowane na tumblrze w większej ilości niż liczba sprzedanych egzemplarzy mojej książki, ale to chyba nie jest odbiór na jakim mi zależy, np wg statystyk mojej strony mało kto spędza na niej więcej niż minutę i zazwyczaj zdąży w tym czasie przelecieć przez wszystkie moje zdjęcia.
Wystawy mają ten plus, że zdjęcia mają swój właściwy rozmiar (dla mnie akurat rozmiar ma znaczenie) i mogą tam trafić ludzie trochę przypadkowi, którzy z twoją twórczością inaczej by się nie zetknęli. Zasięg wystaw jest jednak bardzo lokalny, książki nie ogranicza miejsce, trafia do ludzi na całym świecie. I skoro wybrali ją z tysiąca innych, wydali na nią trochę grosza, to może zawieszą na niej oko troszkę dłużej. Hej! Moja książka jest na półce w domu Martina Parra (zapewne wśród 10.000 innych ;) )

22 października 2015

Książka

XXI wiek, a ja nie potrafię poskładać książki w komputerze, muszę zrobić makietę, nie potrafię sobie wirtualnie kartkować...